niedziela, 23 marca 2014

"Gra o tron. Powieść graficzna, t.1" George R.R.Martin


     Moja życiowa przygoda z komiksami zaczęła się od podkradania Thorgali z szafki starszego brata i nieprzerwanie trwa do dziś. Tylko teraz już nie muszę myszkować, ponieważ posiadam własne egzemplarze ulubionych serii. Dlatego, kiedy zobaczyłam powyższy komiks w promocyjnej cenie, nie zawahałam się i popędziłam do kasy.
     Grę o tron niewątpliwie rozpropagował serial stacji telewizyjnej HBO, który jest jedną z najlepszych ekranizacji powieści w ostatnich latach. Sama książka także radzi sobie, nieźle broniąc się sama za siebie, bowiem fani fantastyki już dawno przestali polegać na bohaterach i papierowych postaciach i pragną ludzi z krwi i kości. I takie jest życie w Westeros, krwawe i twarde jak skóry ich mieszkańców.
     Adaptację powieści popełnił Daniel Abraham, a rysownikiem tego nikłej wartości dzieła jest Tommy Patterson. Od początku nie nastawiałam się na jakieś arcydzieło, ale przyjemną rozrywkę. Chciałam porównać moje wyobrażenia, serial, książkę z komiksem, licząc po cichu na raczej pozytywne wrażenia. Niestety zawiodłam się.
     Szczególnie rysunki zasługują na potępienie swoją płytkością i brakiem zasad anatomii. Patterson operuje kiepskim warsztatem. Jego postacie nie są indywidualnymi jednostkami, ale posiadają taką samą sztuczną mimikę oraz postawę składającą się z co najwyżej 3-4 różnych grymasów i gestów. Emocje widocznie na twarzach bohaterów są ponadto w wielu przypadkach całkowicie nieadekwatne do problemów, z którymi się mierzą w danej chwili. Jedynym plusem jest nierażąca w oczy, stonowana okładka, w której łączą się w zgrabną całość trzy kolory - czerwony, biały i odcienie czerni. Dodatkowo nasycenie barw w poszczególnych kadrach komiksu jest również całkiem realistyczne i ostre.
     Teksty Abrahama są poprawne, ale nie tak porywające jak fabuła oryginału Martina. Niemniej jednak - co się ceni - nie zostało pominięte żadne ważne wydarzenie czy choćby ciekawszy dialog.
     Największe baty powinny spaść edytora i redaktora, a wraz z nimi na całe wydawnictwo Amber, które tym razem zaliczyło klapę dotyczącą poprawności językowej. Literówki, błędy gramatyczne i interpunkcyjne, a także zdania wprowadzające, które często gęste są zwyczajnie wyrwane z kontekstu.
     Summa summarum, nie jest to lektura wysokich lotów, a raczej pozycja napędzana komercją. Autorzy za pewne pracowali w bardzo krótkim czasie widząc przed oczami kupę zielonych, stąd wiele nieskładności i przeciętność ilustracji i treści merytorycznej. Gdyby nie fakt, że komiks kosztował mnie 9 zł pewnie plułabym sobie w brodę, wiedząc, że w antykwariacie upolowałabym za tą kwotę coś znacznie lepszego.
    
Moja ocena: 4/10

sobota, 22 marca 2014

"Fabrykantka aniołków" Camilla Läckberg


     Nigdy nie byłam miłośniczką kryminałów lub thrillerów, dlatego rosnącą popularność skandynawskich powieści "grozy" przyjmowałam ze stoickim spokojem i zwyczajnie nie dawałam się ponieść modzie na ich czytanie. Ale nie samą klasyką człowiek żyje i potrzebuje przeplatać tak zwane cięższe pozycje lżejszymi lekturami. Co prawda, powieść Läckberg nie zasługuje na miano wakacyjnego czytadła, ponieważ porusza całe spektrum problemów i związanych z nich kontrowersji znacznie kłócących się z wizją rozkosznego dnia na plaży z książką w ręku.
    Niewątpliwym atutem powieści jest fakt, że autorka pisze o miejscach, które sama bardzo dobrze zna, ponieważ  urodziła się i dorastała w miasteczku Fjällbacka, położonym na zachodnim wybrzeżu Szwecji będącym miejscem akcji "Fabrykantki aniołków". Ta urokliwa miejscowość turystyczna, a niegdyś osada rybacka skrywa potencjał śledczy godny co najmniej miasta wielkości Sztokholmu. Zagadki i tajemnice mnożą się tu bowiem jak grzyby na deszczu.
    I tak akcja oscyluje wokół zdarzenia z przeszłości, w którym jedna z bohaterek Ebba straciła w niewyjaśnionych okolicznościach całą swoją rodzinę. Po latach wraca ona do domu rodzinnego wraz z mężem i planem wyremontowania domu i otworzenia jako ośrodek kolonijny. Jednak wkrótce po przybyciu okazuje się, że oboje znajdują się w niebezpieczeństwie. Komuś bardzo nie na rękę jest ich obecność na wyspie. I tutaj do śledztwa włącza się Patrik Hedström, a wraz z nim jego dziarska żona Erika - osoba nagminnie przeszkadzająca w śledztwie i pakująca się kłopoty. Jednak z drugiej strony to jej wrodzona ciekawość i spostrzegawczość pozwala bardzo szybko zauważyć różnego rodzaju poszlaki, których nie wyłapują policjanci.
    Fabuła powieści toczy się dwutorowo, w teraźniejszości i przeszłości, do której mamy wgląd poprzez kronikę myśli generacji kobiet, m.in. córki tytułowej fabrykantki aniołków. Sam tytuł, jak większość zdarzeń w książce nie jest przypadkowy, ponieważ wskazuje osobę Ebby zarówno z pochodzenia jak i współcześnie (zajmuje się ona wytwarzaniem aniołków z srebra). Ponadto przez powieść przewija się cała plejada osób, mniej lub bardziej zamieszanych w morderstwo z 1974 roku którymi oczami mamy niezły wgląd w sytuację obyczajową i polityczną Szwecji. I tu właśnie - niespodzianka - nie sama tajemnica, którą rozwiąże po kilku rozdziałach rozgarnięty czternastolatek, ale tło powieści zasługuje na uznanie swoją bezpretensjonalnością. Jako czytelnicy możemy posmakować trochę Skandynawii, tak innej od Polski, a jednocześnie w swoich problemach całkiem swojskiej oraz poznać ludzi, (chociaż multum z nich nie wnosi nic znaczącego do fabuły). Niemniej to oni, a raczej ten pierwiastek zła, który kryją w sobie robi za główne tło i skłania do refleksji nad wszelkiego rodzaju patologiami, dewiacjami i nieszczęściami, których autorka nie szczędzi swoim bohaterom. "Fabrykantka aniołków" jako powieść kryminalno-obyczajowa spełniła moje wymagania lektury lekkiej, ale właściwie nie szybko zapomnianej, głównie ze względu na nieco mroczny charakter opisów i napięcie odczuwalne już od samego początku lektury.
   Podsumowując jest to idealna powieść do czytania zimową, wieczorną porą, kiedy za oknem jest ciemno, zimno i głucho, a my siedzimy pod kocem z książką i herbatą w ręce wprowadzając się w nastrój. Polecam, na pewno przypadnie do gustu osobom zafascynowanym Skandynawią, aczkolwiek fani mocnych, zwalających z nóg rozwiązań mogą się czuć nieco zawiedzeni.

Moja ocena: 6,5/10    
   

 

poniedziałek, 16 lipca 2012

Jak ja nie cierpię, jak ja kocham to miasto.

***
Nocą jest tu prawie ładnie. Bo ładność jest w cenie teraz. Tu koty dniem są czyste, oczy niebieskie, chodniki jasne, nieubłocone. Bloki poszarpane o północy wiszą w powietrzu, kocury drą się w niebogłosy. Las tonie na horyzoncie, a samochody na parkingach śnią.

Tu każdy nocą jest bezpieczny. We własnym mieszkaniu. Dobrze wie, że nie warto wychodzić i patrzeć na smutne łzy podwórka - gwiazdy. Zdarzają się, ale częściej są niewidoczne choć to obrzeża. Lampy płoną tu całymi miesiącami. Słońce wstaje dla wybranych, większość dostaje mgłę. I smog. Pal licho smog, mgła sprawie, że jest tu prawie ładnie. Wtedy nie widać śmietników i ludzi. Ludzie nie cierpią teraz ludzi. Drugi człowiek nie jest w cenie.

Nocą jest prawie ładnie w moim zbójeckim mieście.


Pisane zimowym, lutowym brzaskiem, wcześniej nocą.  Kto tu był ten wie o czym mówię, ten rozumie. Kto tu mieszka - rozumie czasami aż za bardzo. Szczególnie w takie wieczory jak wtedy. 
W lecie wcale nie jest lepiej. Co trzyma ludzi w tym mieście. To chyba ten mrok. Ta szarość, ciemność. To dzięki niej widzą wyraźniej źródło światła.